Wibrujący wszechświat. Wywiad z Marią Pomianowską
fot. nadesłane
Dźwięk jest wibracją, pełni więc rolę słowa, które – jak wiadomo – było na początku. Takie myślenie o muzyce w Azji jest bardzo rozwinięte. Azjaci uważają, że wszystko już w tej dziedzinie zostało stworzone, a my, kompozytorzy odkrywamy to coś, co jest potencjalne i materializujemy. Podobnie jak podróżnicy odkrywający nowe lądy. Nie wiedzieli o nich, ale one istniały. To bardzo piękna filozofia […]
REKLAMA
Muzyka to wibracja wszechświata, która jest elementem składowym całej naszej egzystencji. A my jesteśmy jej częścią. – w rozmowie z Marzeną Mróz-Bajon mówi dr hab. Maria Pomianowska kompozytorka, propagatorka muzyki świata, która przywróciła do życia zapomniane polskie instrumenty, profesor Akademii Muzycznej w Krakowie.
Muzyka świata - jaki to jest dźwięk, jakie to są wibracje?
To dźwięki etniczne, które kojarzą nam się z tradycją, z melodią danego kraju czy kontynentu. Egzotyczne, wyraziste, wypływające prosto z serca.
Jak można scharakteryzować muzykę Europy?
To dźwięki skali temperowanej, a więc uwięzione w pewnych rygorach, ramach, kodach, które zresztą umożliwiły dynamiczny rozwój muzyki, jaki się w naszej kulturze odbył. Klasyczna muzyka europejska jest uporządkowana, orkiestra nie improwizuje spontanicznie, tak jak to się dzieje w Indiach, Korei czy Iranie.
Muzyka Ameryki?
Trudna do zdefiniowania, ponieważ jest mieszanką dźwięków jakie przywieźli ze sobą ludzie emigrujący na ten kontynent ze wszystkich zakątków świata złączoną z brzmieniami rdzennych mieszkańców obu Ameryk. Cechuje ją wielokulturowość. Oprócz spuścizny europejskiej, indiańskiej czy azjatyckiej jest w muzyce obu Ameryk ogromna dawka rytmów i melodii ludności przybyłej z Afryki. Dotarli oni do Nowego Świata z niezwykłymi instrumentami, które tworzyli dosłownie z niczego. Afrykańskie bębny były przez lata zakazane przez właścicieli plantacji, ponieważ niosły ze sobą nieprawdopodobną siłę. Odgrywały role współczesnego internetu, a Afrykańczycy porozumiewali się dzięki nim za pomocą swoistego kodu rytmicznego.
Kiedy uznano bębny za zarzewie rewolucji, czarnoskórzy niewolnicy wymyślili grę na zwykłych skrzynkach w których przewożono owoce.Tak powstał cajon - instrument perkusyjny stosowany do dzisiaj w muzyce flamenco. Gdy zaczęto do wybijania rytmów używać beczek po oleju, powstał fenomenalny instrument zwany steel drums. W Ameryce można usłyszeć brzmienia całego świata.
Jednym z najbardziej niezwykłych muzycznie miejsc jest Azja.
Tam dźwięk jest postrzegany jako sacrum. Jest on wibracją, pełni więc rolę słowa, które – jak wiadomo – było na początku. Takie myślenie o muzyce w Azji jest bardzo rozwinięte. Azjaci wychodzą z założenia, że wszystko już w tej dziedzinie zostało stworzone, a my, kompozytorzy odkrywamy to coś, co jest potencjalne i materializujemy. Podobnie jak podróżnicy odkrywający nowe lądy.
Nie wiedzieli o nich, ale one istniały. To bardzo piękna filozofia ucząca wielkiej pokory wobec dźwięku, który zostaje niejako przełożony – w zależności od zdolności, pracowitości i talentu kompozytora - na język ziemski. Wszystkie kraje Azji łączy filozofia dźwięku – podejście do niego jako do elementu, który jest motorem rozwoju świata. Muzyka to wibracja wszechświata, która jest elementem składowym całej naszej egzystencji. A my jesteśmy jej częścią.
Ponoć każda nacja Wschodu w inny sposób rozwija dźwięk.
To prawda. Na przykład w Korei muzyka jest czystą emocją. Sapanie, drapanie, skrzypienie uchodzą tam za ładne dźwięki. I muszę przyznać, że koreańskie frazy są bardzo prawdziwe, szczere, a słuchacze są zachwyceni ich bezkompromisowością.
Czy brak dźwięków, czyli cisza - też jest dźwiękiem?
W całej Azji przerwanie dźwięków podczas koncertu, ten moment ciszy, to szansa dla publiczności do kreowania w umysłach i sercach swojej muzyki, która będzie pasowała do tego, co artysta proponuje. To bardzo ciekawy przebieg energetyczny i emocjonalny. Artysta jest przewodnikiem, ale nie narzuca. A publiczność jest partnerem. Koncert to wewnętrzne obcowanie. Ludzie otwierają się i przekaz ma szansę odbić się i wrócić do artysty dając mu siłę. Publiczność więc współdecyduje o powodzeniu koncertu. To sprawiedliwe!
Wyruszyła Pani przed laty z rodzinnej Warszawy w świat i przemierza go Pani w poszukiwaniu brzmienia. Jaka jest Pani droga?
W Polsce skończyłam studia w klasie wiolonczeli, ale zakochałam się w muzyce Azji. Moją wielką fascynacją od czasów dzieciństwa były Indie, w których spędziłam kilka lat studiując, a potem koncertując. Ten kraj dał mi przyzwolenie na improwizację, odmienił i nauczył szacunku dla różnych kultur. Indie otworzyły mnie na inną przestrzeń, na inny dźwięk. Udowodniono, że kiedy po raz pierwszy stykamy się z egzotycznym, nowym dźwiękiem – potrafimy zrelaksować się na najgłębszych poziomach naszej psychiki, ponieważ nie mamy żadnych wspomnień czy skojarzeń z nim związanych. To tak, jakbyśmy urodzili się na nowo.
Jakie instrumenty zainteresowały Panią podczas życiowej wędrówki?
W Indiach nauczyłam się grać na sarangi – 40 strunowej wiolonczeli, w Iranie na instrumencie o nazwie kemancze. W Chinach zainteresowały mnie erhu – instrument, który występuje w wielu odmianach i pod wieloma nazwami. Chińskie fidele wykonuje się m.in. z kokosa, czy drewna i pokrywa skórą węża. Brzmią jak żaden inny instrument znany w Europie. Mongolia to dla mnie morin khuur – instrument z główką w kształcie konia, którego dwie struny z końskiego włosia wydają poruszający dźwięk. Korea, to adżeng i haegeum czyli cytra smyczkowa i fidel, których brzmienie przypominają trochę miałczenie kota i głos ludzki. Gram również na rebabie, królującym na Bliskim Wschodzie i od którego prawdopodobnie pochodzą wszystkie instrumenty smyczkowe świata.
Jam session na Tajwanie z mongolskim artystą grającym na suce biłgorajskiej, Maria Pomianowska gra na jego morrim khurr, przed koncertem, na którym było 2 tysiące osób.
Potrafi Pani zagrać na każdym z nich?
Tak. Gram, koncertuję i nagrywam płyty. Zdaje sobie sprawę, że niewiele osób na świecie to potrafi – oprócz mnie i – od kilku lat – też moich studentów. I mam z tego powodu ogromną satysfakcję.
Przez kilka lat mieszkała Pani w Japonii i ponoć grała Pani z samą cesarzową.
Byłam żoną ambasadora i przez pięć lat mieszkaliśmy w Tokio. Wielokrotnie koncertowałam z cesarzową Michiko, mogę nawet powiedzieć, że się z nią zaprzyjaźniłam. Muzyka na cesarskim dworze jest wszechobecna. Cesarzowa gra na fortepianie i harfie, cesarz na wiolonczeli, następca tronu na altówce, a córka cesarskiej pary - na flecie. Skomponowałam dla cesarzowej utwór, który do dziś jest grany na salonach japońskiego dworu.
Jakie nowe dźwięki dała Pani Japonia?
Tam po raz pierwszy zetknęłam się z muzyką Tekli Bądarzewskiej – polskiej artystki, kompozytorki z czasów Chopina, która stworzyła megahit sprzedawany na całym świecie w milionach egzemplarzy i w Japonii wszyscy uczą się w szkołach grać jej „Modlitwę dziewicy". Tę melodię można w Kraju Kwitnącej Wiśni usłyszeć dosłownie wszędzie. Wydobywa się podjeżdżających na dworzec w Tokio shinkansenów, ze śmieciarek, nie mówiąc już o salonach firmy Yamaha. Jest to absolutny przebój grany na świecie od 200 lat. To właśnie dała mi Japonia – dźwięk polskiej artystki, którego wcześniej w moim kraju nie słyszałam. Historię jej życia wróciła nam w Polsce badaczka życia Tekli, Beata Michalec.
W Tokio koncertowała Pani z samym Yo-Yo Mą. Jak do tego doszło?
W Japonii poznałam księcia Takamado, wielkiego amatora muzyki. Sam grał na wiolonczeli. Słuch absolutny. Przychodzi na każdy mój koncert na zrekonstruowanych starych polskich instrumentach. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jego żona księżna Takamado do zapytała: Marto, przyjechał Yo-Yo Ma chciałby się z Tobą spotkać. Czy miałabyś ochotę?". Co za pytanie? Słyszałam Yo-Yo Mę w Warszawie. Grał wariacje rokoko w Filharmonii Narodowej. Zagrał ten trudny, a przez to niezbyt lubiany przez wiolonczelistów utwór, nadając mu zupełnie nową jakość. Jak się okazało Yo-Yo Ma przeczytał o mnie i moich instrumentach w piśmie „Stradivarius". Spotkaliśmy się więc w Tokio, koncertowaliśmy razem, poprosił mnie nawet o napisanie muzyki. Tak powstały utwory: „Bitwa o Legnicę" i „W polu lipeńka”, do której ja śpiewałam, a Yo-Yo Ma przecudownie zagrał partię wiolonczeli. Wyjątkowa muzyczna osobowość.
Po odkryciach muzycznych w Azji, przyszła kolej na Polskę.
Historia instrumentów azjatyckich, które mnie zafascynowały, zatoczyła koło i doprowadziła do odkrycia własnych korzeni. A wszystko to dzięki umiejętnościom, które zdobyłam podróżując przez cały świat w poszukiwaniu muzyki na świecie. Andrzej Kuczkowski - lutnik, wsparty olbrzymią wiedzą prof. Ewy Dahlig, zrekonstruował dla mnie ponad 25 lat temu suke biłgorajską instrument, który po drugiej wojnie światowej kompletnie zaginął. Kuczkowski odtworzył go z XIX-wiecznego obrazu Wojciecha Gersona – akwareli znajdującej się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Siedziałam nad tym instrumentem dnie i noce. Zastanawiałam się jak go stroić, jakich używać strun, ale najważniejsza była praktyka wykonawcza. Opracowałam nowy rozmiar suki biłgorajskiej, który kopiują obecnie wszyscy wykonujący ten instrument. Wkrótce potem na moje zamówienie wykonana została kopia fideli płockiej. Oryginał odnaleziono w 1985 roku w suchej studni w Płocku. Przeleżała tam co najmniej kilkaset lat i wydobyto ją w prawie idealnym stanie. To instrument jeszcze starszy niż suka biłgorajska, swoją budową i kształtem przypomina prymitywne skrzypce zwane w dawnej Polsce skrzypcami brzuchowymi. W jednym z dzieł XVI-wiecznego niemieckiego teoretyka muzyki Martina Agricoli, znajdujemy słowa, które potwierdzają, że w dawnej Polsce grało się na takich fidelach, a polscy instrumentaliści stawiali palce między strunami zamiast je przyciskać, co sugerowało tzw. technikę paznokciową, której nauczyłam się w Azji. Jest ona stosowana między innymi w Indiach niezmiennie od ponad 500 lat.
Czy można się dziś uczyć grać na tych instrumentach?
Dzięki prof. Zdzisławowi Łapińskiemu z Akademii Muzycznej w Krakowie, suka biłgorajska i fidel płocka weszły na poziom edukacji akademickiej Coraz więcej studentów interesuje się nauką gry na nich. Fidel ma sześć strun, a suka - cztery. Są to Instrumenty smyczkowe trzymane w pionie.
Jeżdżą po całym świecie i ich dźwięk wszędzie się podoba, przekonuje do siebie.
Jaki instrument kojarzy się Pani z Warszawą?
Katarynka! Piękne dźwięki i papuga wybierająca losy.
Od kilkunastu lat organizuje Pani w Warszawie Festiwal Skrzyżowanie Kultur.
Co roku, we wrześniu muzyka świata rozbrzmiewała w Warszawie, przy pełnej widowni – w namiocie przed Pałacem Kultury – koncertowali artyści ze wszystkich kontynentów. W tym roku sytuacja nakłania nas do zmian i przechodzimy na formę online, bardziej zresztą edukacyjną dla dzieci i młodzieży. Muszą przyznać, że Skrzyżowanie Kultur jest realizacją moich marzeń realizowaną w oparciu o moje podróże. Korea, RPA, Indonezja, Indie, Chiny stamtąd czerpię inspiracje właśnie dla festiwalu. W innych kulturach przeglądamy się jak w lustrach. I widzimy siebie. Bo żeby powiedzieć „Ja”, trzeba mieć punkt odniesienia, czyli osobę, do której możemy powiedzieć słowo – Ty. To lekcja do przerobienia dla każdego z nas.
Rozmawiała Marzena Mróz-Bajon, autorka książki The Cosmopolitans z której pochodzi ten wywiad.
Muzyka świata - jaki to jest dźwięk, jakie to są wibracje?
To dźwięki etniczne, które kojarzą nam się z tradycją, z melodią danego kraju czy kontynentu. Egzotyczne, wyraziste, wypływające prosto z serca.
Jak można scharakteryzować muzykę Europy?
To dźwięki skali temperowanej, a więc uwięzione w pewnych rygorach, ramach, kodach, które zresztą umożliwiły dynamiczny rozwój muzyki, jaki się w naszej kulturze odbył. Klasyczna muzyka europejska jest uporządkowana, orkiestra nie improwizuje spontanicznie, tak jak to się dzieje w Indiach, Korei czy Iranie.
Muzyka Ameryki?
Trudna do zdefiniowania, ponieważ jest mieszanką dźwięków jakie przywieźli ze sobą ludzie emigrujący na ten kontynent ze wszystkich zakątków świata złączoną z brzmieniami rdzennych mieszkańców obu Ameryk. Cechuje ją wielokulturowość. Oprócz spuścizny europejskiej, indiańskiej czy azjatyckiej jest w muzyce obu Ameryk ogromna dawka rytmów i melodii ludności przybyłej z Afryki. Dotarli oni do Nowego Świata z niezwykłymi instrumentami, które tworzyli dosłownie z niczego. Afrykańskie bębny były przez lata zakazane przez właścicieli plantacji, ponieważ niosły ze sobą nieprawdopodobną siłę. Odgrywały role współczesnego internetu, a Afrykańczycy porozumiewali się dzięki nim za pomocą swoistego kodu rytmicznego.
Kiedy uznano bębny za zarzewie rewolucji, czarnoskórzy niewolnicy wymyślili grę na zwykłych skrzynkach w których przewożono owoce.Tak powstał cajon - instrument perkusyjny stosowany do dzisiaj w muzyce flamenco. Gdy zaczęto do wybijania rytmów używać beczek po oleju, powstał fenomenalny instrument zwany steel drums. W Ameryce można usłyszeć brzmienia całego świata.
Jednym z najbardziej niezwykłych muzycznie miejsc jest Azja.
Tam dźwięk jest postrzegany jako sacrum. Jest on wibracją, pełni więc rolę słowa, które – jak wiadomo – było na początku. Takie myślenie o muzyce w Azji jest bardzo rozwinięte. Azjaci wychodzą z założenia, że wszystko już w tej dziedzinie zostało stworzone, a my, kompozytorzy odkrywamy to coś, co jest potencjalne i materializujemy. Podobnie jak podróżnicy odkrywający nowe lądy.
Nie wiedzieli o nich, ale one istniały. To bardzo piękna filozofia ucząca wielkiej pokory wobec dźwięku, który zostaje niejako przełożony – w zależności od zdolności, pracowitości i talentu kompozytora - na język ziemski. Wszystkie kraje Azji łączy filozofia dźwięku – podejście do niego jako do elementu, który jest motorem rozwoju świata. Muzyka to wibracja wszechświata, która jest elementem składowym całej naszej egzystencji. A my jesteśmy jej częścią.
Ponoć każda nacja Wschodu w inny sposób rozwija dźwięk.
To prawda. Na przykład w Korei muzyka jest czystą emocją. Sapanie, drapanie, skrzypienie uchodzą tam za ładne dźwięki. I muszę przyznać, że koreańskie frazy są bardzo prawdziwe, szczere, a słuchacze są zachwyceni ich bezkompromisowością.
Czy brak dźwięków, czyli cisza - też jest dźwiękiem?
W całej Azji przerwanie dźwięków podczas koncertu, ten moment ciszy, to szansa dla publiczności do kreowania w umysłach i sercach swojej muzyki, która będzie pasowała do tego, co artysta proponuje. To bardzo ciekawy przebieg energetyczny i emocjonalny. Artysta jest przewodnikiem, ale nie narzuca. A publiczność jest partnerem. Koncert to wewnętrzne obcowanie. Ludzie otwierają się i przekaz ma szansę odbić się i wrócić do artysty dając mu siłę. Publiczność więc współdecyduje o powodzeniu koncertu. To sprawiedliwe!
Wyruszyła Pani przed laty z rodzinnej Warszawy w świat i przemierza go Pani w poszukiwaniu brzmienia. Jaka jest Pani droga?
W Polsce skończyłam studia w klasie wiolonczeli, ale zakochałam się w muzyce Azji. Moją wielką fascynacją od czasów dzieciństwa były Indie, w których spędziłam kilka lat studiując, a potem koncertując. Ten kraj dał mi przyzwolenie na improwizację, odmienił i nauczył szacunku dla różnych kultur. Indie otworzyły mnie na inną przestrzeń, na inny dźwięk. Udowodniono, że kiedy po raz pierwszy stykamy się z egzotycznym, nowym dźwiękiem – potrafimy zrelaksować się na najgłębszych poziomach naszej psychiki, ponieważ nie mamy żadnych wspomnień czy skojarzeń z nim związanych. To tak, jakbyśmy urodzili się na nowo.
Jakie instrumenty zainteresowały Panią podczas życiowej wędrówki?
W Indiach nauczyłam się grać na sarangi – 40 strunowej wiolonczeli, w Iranie na instrumencie o nazwie kemancze. W Chinach zainteresowały mnie erhu – instrument, który występuje w wielu odmianach i pod wieloma nazwami. Chińskie fidele wykonuje się m.in. z kokosa, czy drewna i pokrywa skórą węża. Brzmią jak żaden inny instrument znany w Europie. Mongolia to dla mnie morin khuur – instrument z główką w kształcie konia, którego dwie struny z końskiego włosia wydają poruszający dźwięk. Korea, to adżeng i haegeum czyli cytra smyczkowa i fidel, których brzmienie przypominają trochę miałczenie kota i głos ludzki. Gram również na rebabie, królującym na Bliskim Wschodzie i od którego prawdopodobnie pochodzą wszystkie instrumenty smyczkowe świata.
Jam session na Tajwanie z mongolskim artystą grającym na suce biłgorajskiej, Maria Pomianowska gra na jego morrim khurr, przed koncertem, na którym było 2 tysiące osób.
Potrafi Pani zagrać na każdym z nich?
Tak. Gram, koncertuję i nagrywam płyty. Zdaje sobie sprawę, że niewiele osób na świecie to potrafi – oprócz mnie i – od kilku lat – też moich studentów. I mam z tego powodu ogromną satysfakcję.
Przez kilka lat mieszkała Pani w Japonii i ponoć grała Pani z samą cesarzową.
Byłam żoną ambasadora i przez pięć lat mieszkaliśmy w Tokio. Wielokrotnie koncertowałam z cesarzową Michiko, mogę nawet powiedzieć, że się z nią zaprzyjaźniłam. Muzyka na cesarskim dworze jest wszechobecna. Cesarzowa gra na fortepianie i harfie, cesarz na wiolonczeli, następca tronu na altówce, a córka cesarskiej pary - na flecie. Skomponowałam dla cesarzowej utwór, który do dziś jest grany na salonach japońskiego dworu.
Jakie nowe dźwięki dała Pani Japonia?
Tam po raz pierwszy zetknęłam się z muzyką Tekli Bądarzewskiej – polskiej artystki, kompozytorki z czasów Chopina, która stworzyła megahit sprzedawany na całym świecie w milionach egzemplarzy i w Japonii wszyscy uczą się w szkołach grać jej „Modlitwę dziewicy". Tę melodię można w Kraju Kwitnącej Wiśni usłyszeć dosłownie wszędzie. Wydobywa się podjeżdżających na dworzec w Tokio shinkansenów, ze śmieciarek, nie mówiąc już o salonach firmy Yamaha. Jest to absolutny przebój grany na świecie od 200 lat. To właśnie dała mi Japonia – dźwięk polskiej artystki, którego wcześniej w moim kraju nie słyszałam. Historię jej życia wróciła nam w Polsce badaczka życia Tekli, Beata Michalec.
W Tokio koncertowała Pani z samym Yo-Yo Mą. Jak do tego doszło?
W Japonii poznałam księcia Takamado, wielkiego amatora muzyki. Sam grał na wiolonczeli. Słuch absolutny. Przychodzi na każdy mój koncert na zrekonstruowanych starych polskich instrumentach. Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jego żona księżna Takamado do zapytała: Marto, przyjechał Yo-Yo Ma chciałby się z Tobą spotkać. Czy miałabyś ochotę?". Co za pytanie? Słyszałam Yo-Yo Mę w Warszawie. Grał wariacje rokoko w Filharmonii Narodowej. Zagrał ten trudny, a przez to niezbyt lubiany przez wiolonczelistów utwór, nadając mu zupełnie nową jakość. Jak się okazało Yo-Yo Ma przeczytał o mnie i moich instrumentach w piśmie „Stradivarius". Spotkaliśmy się więc w Tokio, koncertowaliśmy razem, poprosił mnie nawet o napisanie muzyki. Tak powstały utwory: „Bitwa o Legnicę" i „W polu lipeńka”, do której ja śpiewałam, a Yo-Yo Ma przecudownie zagrał partię wiolonczeli. Wyjątkowa muzyczna osobowość.
Po odkryciach muzycznych w Azji, przyszła kolej na Polskę.
Historia instrumentów azjatyckich, które mnie zafascynowały, zatoczyła koło i doprowadziła do odkrycia własnych korzeni. A wszystko to dzięki umiejętnościom, które zdobyłam podróżując przez cały świat w poszukiwaniu muzyki na świecie. Andrzej Kuczkowski - lutnik, wsparty olbrzymią wiedzą prof. Ewy Dahlig, zrekonstruował dla mnie ponad 25 lat temu suke biłgorajską instrument, który po drugiej wojnie światowej kompletnie zaginął. Kuczkowski odtworzył go z XIX-wiecznego obrazu Wojciecha Gersona – akwareli znajdującej się w Muzeum Narodowym w Warszawie. Siedziałam nad tym instrumentem dnie i noce. Zastanawiałam się jak go stroić, jakich używać strun, ale najważniejsza była praktyka wykonawcza. Opracowałam nowy rozmiar suki biłgorajskiej, który kopiują obecnie wszyscy wykonujący ten instrument. Wkrótce potem na moje zamówienie wykonana została kopia fideli płockiej. Oryginał odnaleziono w 1985 roku w suchej studni w Płocku. Przeleżała tam co najmniej kilkaset lat i wydobyto ją w prawie idealnym stanie. To instrument jeszcze starszy niż suka biłgorajska, swoją budową i kształtem przypomina prymitywne skrzypce zwane w dawnej Polsce skrzypcami brzuchowymi. W jednym z dzieł XVI-wiecznego niemieckiego teoretyka muzyki Martina Agricoli, znajdujemy słowa, które potwierdzają, że w dawnej Polsce grało się na takich fidelach, a polscy instrumentaliści stawiali palce między strunami zamiast je przyciskać, co sugerowało tzw. technikę paznokciową, której nauczyłam się w Azji. Jest ona stosowana między innymi w Indiach niezmiennie od ponad 500 lat.
Czy można się dziś uczyć grać na tych instrumentach?
Dzięki prof. Zdzisławowi Łapińskiemu z Akademii Muzycznej w Krakowie, suka biłgorajska i fidel płocka weszły na poziom edukacji akademickiej Coraz więcej studentów interesuje się nauką gry na nich. Fidel ma sześć strun, a suka - cztery. Są to Instrumenty smyczkowe trzymane w pionie.
Jeżdżą po całym świecie i ich dźwięk wszędzie się podoba, przekonuje do siebie.
Jaki instrument kojarzy się Pani z Warszawą?
Katarynka! Piękne dźwięki i papuga wybierająca losy.
Od kilkunastu lat organizuje Pani w Warszawie Festiwal Skrzyżowanie Kultur.
Co roku, we wrześniu muzyka świata rozbrzmiewała w Warszawie, przy pełnej widowni – w namiocie przed Pałacem Kultury – koncertowali artyści ze wszystkich kontynentów. W tym roku sytuacja nakłania nas do zmian i przechodzimy na formę online, bardziej zresztą edukacyjną dla dzieci i młodzieży. Muszą przyznać, że Skrzyżowanie Kultur jest realizacją moich marzeń realizowaną w oparciu o moje podróże. Korea, RPA, Indonezja, Indie, Chiny stamtąd czerpię inspiracje właśnie dla festiwalu. W innych kulturach przeglądamy się jak w lustrach. I widzimy siebie. Bo żeby powiedzieć „Ja”, trzeba mieć punkt odniesienia, czyli osobę, do której możemy powiedzieć słowo – Ty. To lekcja do przerobienia dla każdego z nas.
Rozmawiała Marzena Mróz-Bajon, autorka książki The Cosmopolitans z której pochodzi ten wywiad.
PRZECZYTAJ JESZCZE